Recenzje mix

Dawno mnie tu nie było. Bardzo dawno w sumie, ale kończenie doktoratu oraz praca dla pewnego wybitnego (i wymagającego) profesora miały nieco wyższy priorytet.

A może potrzebowałam czasu na czytanie, i zamiast zaśmiecać internet. zajmowałam się „cichą kontemplacją”?

Zwierzęta nocy, Austin Wright

W książce przeplatają się dwie historie dawnych kochanków. Jedna historia jest wymyślona – bohater wysyła ją swojej byłej miłości w formie powieści. Kobieta czyta powieść, która z sielankowej całkiem szybko robi się mroczna i trudna. Powieść zmusza ją do pytań o życiowe wybory, o to co jest „pójściem na łatwiznę”, ucieczką od moralnych rozterek i niepewności. Kobieta, dawno temu, wybrała dostatnie życie, misiowatego męża neurochirurga, ładny dom na przedmieściu Chicago. Ale czy było to warte zdrady, rezygnacji z ambicji zawodowych, rezygnacji z pogoni za marzeniami? Powieść ex-kochanka tylko pozornie nie dotyczy jej życia, traktuje bowiem o matematyku, który, jadąc z rodziną na wakacje, zostaje napadnięty i zamiast bronić żony i córki, pozostaje bierny.

Matki, Britt Benet

Napisana przez czarnoskórą absolwentkę postępowego amerykańskiego koledżu, bojowniczkę o równość czarnoskórych Amerykanów, powieść o zdecydowanie antyaborcyjnej wymowie, ale całkowicie pozbawiona dydaktyzmu i umoralniania… jednym słowem: książka-paradoks. Ale najlepszy w książce jest język. Zdania płyną tak delikatnie, lekko, że czytelnik ma wrażenie, że ślizga się po powierzchni tekstu, ledwo go dotyka.

Bohaterka, siedemnastoletnia uczennica liceum, staje przed istotnym życiowym wyborem. W wyborze nie pomaga ani wcześniejsza, nagła śmierć mamy ani szalona religijność taty, który udziela się w różnych kościelnych akcjach by zagłuszyć poczucie straty. Nie pomaga też niedojrzałość chłopaka bohaterki. Decyzja zostaje podjęta, i to, co z pozoru wydaje się proste i obojętne będzie miało dalekosiężne i raczej nieoczywiste konsekwencje. Akcja toczy się wśród małej, zżytej czarnoskórej społeczności skoncentrowanej wokół kościoła i bazy wojskowej; autorka dodaje sporo obserwacji socjologicznych (o rasizmie np) i refleksji. Dobra książka, z pozoru lekka, w głębszej warstwie trudna i mądra.

Księga Nocnych Kobiet, Marlon James

Książka jest jak cios w głowę. Z jednej strony oszałamia, z drugiej przeraża. Akcja rozgrywa się na plantacji trzciny cukrowej; autor opowiada o losach czarnoskórych niewolników.  Jest rok 1800. Trzynastoletnia bohaterka, owoc gwałtu dozorcy na młodziutkiej czarnej niewolnicy, właśnie wchodzi w wiek dojrzewania. Przewodniczkami będą dla bohaterki inne kobiety z plantacji – czarnoskóre niewolnice.
Dziewczynka ma „rogatą duszę” i jej starcie z inną bohaterką o równie trudnym charakterze stanie się głównym wątkiem w książce.
Książka jest opowieścią o zachowaniu godności, człowieczeństwa w sytuacji, delikatnie mówiąc, ekstremalnej, gdzie linia oddzielająca życie od śmierci jest naprawdę bardzo cienka. Niewolnicy są karani za wszystko, głównie biciem, ale też przypalaniem, gwałtami i wymyślnymi torturami (ostrzegam, wiele opisów). Kobiety-niewolnice gwałci każdy dozorca a także inni niewolnicy, jak popadnie. W biciu przodują niby cywilizowany, wykształcony w Anglii dziedzic majątku a także… białe kobiety.
Autorowi dobrze udały się postaci. Białe „damy”, miejscowy Janusz-sędzia i jego żona sadystka, przyjaciel dziedzica, Irlandczyk Robert, rozdarty między lojalnością a współczuciem, i w końcu główna bohaterka, silna i słaba, czuła i mroczna.
Ale to co w tej książce chyba najbardziej uderza to jej niejednoznaczność. Biali są bez wątpienia źli, zdeprawowani władzą nad drugim człowiekiem. Ale i czarni nie są święci. To nie „Chata wuja Toma”, gdzie obowiązuje czarno-biały podział ról, dosłownie. Bohaterów nieraz zaślepia zemsta w myśl zasady: oko za oko, ząb za ząb. Do tego dochodzi siła miłości, i sprawa dobra i zła już w ogóle całkiem się plącze.
Ta książka ma rytm, to jest rytm prostej piosenki śpiewanej w polu albo w czasie monotonnych zajęć. Jest w niej też rodzaj mistyki, obcej, niemal spirytualistycznej. Książkę zamieszkują duchy, bogowie zemsty i czarownicy. A także mrok i kobiecość.

Anchee Min, „Kwiat, który nie rozkwitnie”
Autorka, chińska kobieta wychowana w czasie chińskiej „rewolucji kulturalnej” (=zamordyzmu), w kulcie Mao, po przejściach obozu pracy, dostaje od losu szansę: udaje jej się wyjechać do USA na studia.
Gdy Anchee trafia do Chicago, są lata 80. Bohaterka jest raczej odważna, bo praktycznie nie zna angielskiego. Co więcej, jest o dziesięc lat starsza od większości studentów. Pierwsza część książki to relacja z jej przeżyć emigracyjnych. Razem z autorką zwiedzimy różne ciemne zaułki w Chicago, napotkamy na ludzką życzliwość i ludzką podłość, przeżyjemy szok kulturalny, na przykład, gdy bohaterka nie może znieść deptania amerykańskiej flagi i gdy klub amerykańskich komunistów nie jest w stanie uwierzyć, że komunizm w Chinach „się nie udał”. Anchee czuje się bardzo samotna w swoich zmaganiach z losem. Pracuje w pięciu miejscach by związać koniec z końcem – nie chce się przyznać rodzicom, że życie po drugiej stronie Oceanu to wcale nie raj. Do tego napotkamy całą czeredę niefajnych „chłopaków”, w tym jednego gwałciciela i niedoszłego mordercę.
Jako emigrantka myślałam często, jak wiele jest w jej przeżyciach moich własnych przeżyć, doświadczenia uniwersalnego: samotności, niezrozumienia, różnic kulturalnych, prób „urządzenia się”.
Pierwsza część książki jest więc całkiem ciekawa. Resztę czytałam z mieszanką zdumienia i konsternacji. Autorka wychodzi w końcu za mąż, ale małżeństwo się rozpada – Anchee obwinia o to brak miłości oraz niefrasobliwość ex-męża. Z małżeństwa rodzi się córka. Metody wychowawcze, jakie stosuje autorka są co najmniej dyskusyjne (sorry, ja bym się takimi nie chwaliła). Nasza matka-tygrysica staje się właścicielką kamienicy i zmusza swoją siedmioletnią (!) córkę do pomocy w remontach. Nie byłoby w tym nic złego, ale dziecko w tym wieku i ołowiane rury? Ciekawe czy dlatego jej córka będzie miała w przyszłości problemy z matematyką. Swoją droga, jej metody remontów to też w jakimś sensie odzwierciedlenie „chińskiej tandety” (może nienajlepsze wyrażenie, ale mnie te opisy bardzo złościły) – bo niczego nie naprawia porządnie.
Ostatnie sto stron książki to wstrętny Harlekin. Oczywiście nasza bohaterka poszukuje miłości, gdyż odpowiedni facet to recepta na wszystkie problemy (nienawidzę, po prostu nienawidzę książek z takim motywem przewodnim). Faceta znajduje. Jest też w tej ostatniej części jakieś totalne odarcie się z intymności. O ile w pierwszej części książki bohaterka ucieka ile sił w nogach z pracy, która polega na pozowaniu nago studentom rysunku, to w ostatniej opis tego, jak podkłada mężowi w szpitalu basen i wyciera tyłek nie jest dla niej problemem. Chociażby przez poszanowanie prywatności męża, ten opis można sobie było darować – zaręczam, książka by niewiele straciła.
Mam mieszane uczucia, bo z jednej strony fascynował mnie opis Chin, i świadectwo przejść całego pokolenia a z drugiej… a z drugiej to sama nie wiem.

Margaret Atwood, Opowieść podręcznej

Nie, to nie jest przereklamowana tandeta. Książka jak książka – rodzaj śmiałej, socjologicznej fantastyki naukowej, mieliśmy taką i w Polsce (Zajdel np).  Problem w tym, że bardzo łatwo tę książkę spłycić i wyciągnąć fałszywe wnioski.

Po pierwsze, świat w książce nie bardzo trzyma się kupy. O ile ogólnoświatowe problemy z płodnością czy odebranie kobietom praw do zarabiania i decydowania o własnym życiu są realistyczne, to to, jak bez sensu nasza bohaterka spędza czas, nie wariując – już nie. Na przykład, główne zajęcie bohaterki, i wielu jej podobnych „podręcznych” to nudzenie się w samotności. No ludzie. Gdyby problem płodności a raczej jej braku, potraktowano w książce serio, to bohaterka np. ćwiczyłaby codziennie mięśnie dołu miednicy i w ogóle utrzymywała swoje ciało w dobrej kondycji, by biblijnie „uczynić je płodnym”. Co więcej, prowadziłaby obserwację płodności by ustalić dni najlepsze na poczęcie dziecka. Albo robiłaby na drutach dziecięce sweterki, szyła kaftaniki czy pieluszki, żeby wczuć się lepiej w swoją misję.

Po drugie, w książce na karę śmierci zasługują zarówno homoseksualiści jak i katolickie zakonnice – ogólnie, wszyscy, którzy nie zgadzają się na życie wg nowych reguł. Nie, wcale nie wyłącznie feministki i wolnomyślicielki.

Po trzecie, świat z książki przypomina raczej świat rządzony prawem Szariatu: kobiety w ekstra skromnych strojach, nie mają praw do niczego poza produkcją dzieci z prawego łoża. Ale w zasadzie to każde religijne oszołomstwo, w tym chrześcijańskie, może się tak właśnie skończyć, i w sumie to chrześcijańskie może być naprawdę straszne. Wyobraźcie sobie świat wg wizji Tomasza Terlikowskiego: brr.

Na mnie ta książka nie wywarła ani dobrego ani złego wrażenia. Czyta się ją dobrze, bo dobry jest język i tłumaczenie. Ale ten dobry język jakoś nie był w stanie przesłonić miejscami nietrzymającego się kupy świata.

Emma Cline, Dziewczyny

Opowieść o dojrzewaniu – emocjonalnym i seksualnym – dziewczynki, napisana wyjątkowo bezpośrednio, jakkolwiek nie pornograficznie.

Kalifornijskie lato. Czternastoletnią Evie wystawia najlepsza przyjaciółka, matka zajmuje się poszukiwaniem miłości a ojciec urządził sobie nowe życie z atrakcyjną młodą żonę.  Dziewczynka czuje się samotna, zagubiona, rozdarta między dzieciństwem a dorosłością.  A przede wszystkim – jest znudzona ciągnącymi się wakacjami.

Przez przypadek poznaje nowych znajomych, którzy mieszkają na farmie i tworzą rodzaj komuny (są lata 60 dwudziestego wieku). Komunie przewodzi Russell, podstarzały hipis, który przygarnia samotne, skrzywdzone, młode dziewczyny.

Jedną z ważniejszych postaci w komunie-sekcie jest Susane. Susane ubiera się w szmateksach i wygrzebuje jedzenie ze śmietnika – Evie – wychowanej w zamożnym domu – wydaje się wolna, szalona i wspaniała. Evie chce być jak najbliżej niej, chce ją poznać, zrozumieć, chce, by stały się przyjaciółkami – ale ma dopiero 14 lat, podczas gry Susane ma 18.

Tamto lato, fascynacja Susane, pierwsze doświadczenia seksualne, a także tajemnica i zbrodnia wpłyną na to kim stanie się Evie.

Mnie w tej książce urzekł opis dojrzewania dziewczynki i narracja pełna niepokoju. Podobała mi się  też dziwna dojrzałość jaka jest w małej Evie, która dobrze wie, że małżeństwo ojca i tak się rozpadnie. To, w jaki sposób Evie traktuje Susane wydało mi się dziwnie znajome: fascynacja kimś starszym, kto staje się prywatnym bóstwem i przewodnikiem po niezrozumiałym świecie dorosłości.

Gregory David Roberts, Shantaram i Cień Góry

Shantaram

Oto Lindsay, bohater, z którym łatwo się utożsamić. Ma jakieś trzydzieści lat, jest wrażliwy, względnie przystojny, i właśnie brawurowo uciekł z nowozelandzkiego więzienia. Z braku innego pomysłu na „co dalej?”, Linday postanawia zacząć życie od nowa w Indiach pod fałszywym nazwiskiem. Co nietypowe, Lindsay  poszukuje także odkupienia – nie usprawiedliwienia – dla swoich przeszłych win.

Bohater trafia do Bombaju. Bombaj to miasto multikulturowe i multinarodowe, stolica Bollywood. Nasz bohater poznaje nowych znajomych i powoli zapuszcza korzenie. Jest otwarty, i może dzięki temu lubią go także Hindusi, nie tylko biali cudzoziemcy. Lindsay nie traktuje Hindusów jak egzotycznych dziwadeł, ale jako przedstawicieli innej kultury, w której rządzą inne prawa i inne obyczaje. I tę kulturę należy poznać i zrozumieć, i wtedy można dyskutować z jej zasadnością. Lindsay pojedzie nawet ze swoim przyjacielem Hindusem do jego rodzinnej wioski, by uczyć dzieci angielskiego i pomagać w pracach polowych.  To tam Lindsay zyska nowe hinduskie imię: Shantaram.

Shantaram zachowuje jednak własną tożsamość, i między innymi to balansowanie pomiędzy przyjęciem innej kultury a zachowaniem tej, w której się wyrosło, jest moim zdaniem dość wyjątkowe. W czasie powrotu z wioski przyjaciela Shantaram traci wszystkie pieniądze i zmuszony jest mieszkać w slumsach, a slumsy – wbrew powszechnemu wyobrażeniu – okazują się zżytą i dobrze zorganizowaną (choć skrajnie biedną) społecznością, w której bohater całkiem nieźle się odnajdzie.

Ostatecznie Shantaram wiąże się z miejscową mafią. „Ojcem chrzestnym” jest Afgańczyk postępujący według kodeksu honorowego (który np. nie pozwala mu zajmować się narkotykami i prostytucją i wymaga, by pomagał rodakom).
Shantaram pije z nim czaj, pali haszysz i prowadzi filozoficzne dyskusje, niektóre fajne i głębokie a inne – szkoda oceniać.

Ta historia nie skończy się jednak szczęśliwie. Mafiozo zginie; zginą przyjaciele; kobieta zdradzi; świat Lindsaya-Shantarama rozpadnie się po raz kolejny, by doprowadzić go do trzymiesięczego haroinowego ciągu, i zmusić, by zmierzył się z przeszłością i teraźniejszością.
To, co czyni książkę wyjątkową to rozważania o winie i karze, pokucie i odkupieniu, o tym co dobre i złe, opisy przyjaźni, która nie zna barier takich jak język i kultura; a także autentyczność Lindsaya i jego przeżyć.

Cień góry

Cień góry, jak wskazuje tytuł, jest cieniem poprzedniej części. Jeśli lubicie kino akcji klasy C i wątki miłosne w rodzaju Mody na Sukces, to prawdopodobnie spodoba się wam ta książka.

Fabuła jest mniej więcej taka: kobieta, w której Shantaram jest zakochany po uszy, daje mu kosza na wszelkie możliwe sposoby (zresztą po tym, co zrobiła mu w poprzedniej części, człowiek rozsądny dawno dałby sobie spokój), i do tego wychodzi za mąż za bogatego biznesmena.

Shantaram topi smutki w związku z inną kobietą. On jej nie kocha, ona go nie kocha – układ idealny. Bohater nie może jednak zapomnieć o swojej „prawdziwej miłości” i zachowuje się jak zakochany siedemnastolatek. Mniej więcej przez pierwszą połowę książki miałam ochotę wziąć tę 900 stronicową powieść i palnąć go przez głupi łeb. Shantaram idealizuje swoją wybrankę do tego stopnia, że praktycznie modli się do tego wyobrażenia.

Shantaram z poprzedniej powieści to po trochu filozof, wrażliwy porządny facet, który w Indiach szukał odkupienia win i nowego początku. Pierwsza część miała też w sobie mrok, przesłanie, wymieszaną mądrość Wschodu i Zachodu. Shantaram z części drugiej to osobliwa karykatura a i fabuła przypomina raczej kiepski serial a bohaterowie wydają się przerysowani i komiksowi. Kiedy przestają być potrzebni, autor eliminuje ich z fabuły wygodnie ich uśmiercając.

Wiem, że jestem nudna, ale ponieważ zwracam na takie rzeczy uwagę, to opis ucieczki z więzienia w Cieniu Góry różni się od tego z Shantarama.

Po prostu, jeśli nie chcecie zepsuć wrażenia, jakie wywarła na was część pierwsza, darujcie sobie Cień Góry.