Recenzje mix

Dawno mnie tu nie było. Bardzo dawno w sumie, ale kończenie doktoratu oraz praca dla pewnego wybitnego (i wymagającego) profesora miały nieco wyższy priorytet.

A może potrzebowałam czasu na czytanie, i zamiast zaśmiecać internet. zajmowałam się „cichą kontemplacją”?

Zwierzęta nocy, Austin Wright

W książce przeplatają się dwie historie dawnych kochanków. Jedna historia jest wymyślona – bohater wysyła ją swojej byłej miłości w formie powieści. Kobieta czyta powieść, która z sielankowej całkiem szybko robi się mroczna i trudna. Powieść zmusza ją do pytań o życiowe wybory, o to co jest „pójściem na łatwiznę”, ucieczką od moralnych rozterek i niepewności. Kobieta, dawno temu, wybrała dostatnie życie, misiowatego męża neurochirurga, ładny dom na przedmieściu Chicago. Ale czy było to warte zdrady, rezygnacji z ambicji zawodowych, rezygnacji z pogoni za marzeniami? Powieść ex-kochanka tylko pozornie nie dotyczy jej życia, traktuje bowiem o matematyku, który, jadąc z rodziną na wakacje, zostaje napadnięty i zamiast bronić żony i córki, pozostaje bierny.

Matki, Britt Benet

Napisana przez czarnoskórą absolwentkę postępowego amerykańskiego koledżu, bojowniczkę o równość czarnoskórych Amerykanów, powieść o zdecydowanie antyaborcyjnej wymowie, ale całkowicie pozbawiona dydaktyzmu i umoralniania… jednym słowem: książka-paradoks. Ale najlepszy w książce jest język. Zdania płyną tak delikatnie, lekko, że czytelnik ma wrażenie, że ślizga się po powierzchni tekstu, ledwo go dotyka.

Bohaterka, siedemnastoletnia uczennica liceum, staje przed istotnym życiowym wyborem. W wyborze nie pomaga ani wcześniejsza, nagła śmierć mamy ani szalona religijność taty, który udziela się w różnych kościelnych akcjach by zagłuszyć poczucie straty. Nie pomaga też niedojrzałość chłopaka bohaterki. Decyzja zostaje podjęta, i to, co z pozoru wydaje się proste i obojętne będzie miało dalekosiężne i raczej nieoczywiste konsekwencje. Akcja toczy się wśród małej, zżytej czarnoskórej społeczności skoncentrowanej wokół kościoła i bazy wojskowej; autorka dodaje sporo obserwacji socjologicznych (o rasizmie np) i refleksji. Dobra książka, z pozoru lekka, w głębszej warstwie trudna i mądra.

Księga Nocnych Kobiet, Marlon James

Książka jest jak cios w głowę. Z jednej strony oszałamia, z drugiej przeraża. Akcja rozgrywa się na plantacji trzciny cukrowej; autor opowiada o losach czarnoskórych niewolników.  Jest rok 1800. Trzynastoletnia bohaterka, owoc gwałtu dozorcy na młodziutkiej czarnej niewolnicy, właśnie wchodzi w wiek dojrzewania. Przewodniczkami będą dla bohaterki inne kobiety z plantacji – czarnoskóre niewolnice.
Dziewczynka ma „rogatą duszę” i jej starcie z inną bohaterką o równie trudnym charakterze stanie się głównym wątkiem w książce.
Książka jest opowieścią o zachowaniu godności, człowieczeństwa w sytuacji, delikatnie mówiąc, ekstremalnej, gdzie linia oddzielająca życie od śmierci jest naprawdę bardzo cienka. Niewolnicy są karani za wszystko, głównie biciem, ale też przypalaniem, gwałtami i wymyślnymi torturami (ostrzegam, wiele opisów). Kobiety-niewolnice gwałci każdy dozorca a także inni niewolnicy, jak popadnie. W biciu przodują niby cywilizowany, wykształcony w Anglii dziedzic majątku a także… białe kobiety.
Autorowi dobrze udały się postaci. Białe „damy”, miejscowy Janusz-sędzia i jego żona sadystka, przyjaciel dziedzica, Irlandczyk Robert, rozdarty między lojalnością a współczuciem, i w końcu główna bohaterka, silna i słaba, czuła i mroczna.
Ale to co w tej książce chyba najbardziej uderza to jej niejednoznaczność. Biali są bez wątpienia źli, zdeprawowani władzą nad drugim człowiekiem. Ale i czarni nie są święci. To nie „Chata wuja Toma”, gdzie obowiązuje czarno-biały podział ról, dosłownie. Bohaterów nieraz zaślepia zemsta w myśl zasady: oko za oko, ząb za ząb. Do tego dochodzi siła miłości, i sprawa dobra i zła już w ogóle całkiem się plącze.
Ta książka ma rytm, to jest rytm prostej piosenki śpiewanej w polu albo w czasie monotonnych zajęć. Jest w niej też rodzaj mistyki, obcej, niemal spirytualistycznej. Książkę zamieszkują duchy, bogowie zemsty i czarownicy. A także mrok i kobiecość.

Anchee Min, „Kwiat, który nie rozkwitnie”
Autorka, chińska kobieta wychowana w czasie chińskiej „rewolucji kulturalnej” (=zamordyzmu), w kulcie Mao, po przejściach obozu pracy, dostaje od losu szansę: udaje jej się wyjechać do USA na studia.
Gdy Anchee trafia do Chicago, są lata 80. Bohaterka jest raczej odważna, bo praktycznie nie zna angielskiego. Co więcej, jest o dziesięc lat starsza od większości studentów. Pierwsza część książki to relacja z jej przeżyć emigracyjnych. Razem z autorką zwiedzimy różne ciemne zaułki w Chicago, napotkamy na ludzką życzliwość i ludzką podłość, przeżyjemy szok kulturalny, na przykład, gdy bohaterka nie może znieść deptania amerykańskiej flagi i gdy klub amerykańskich komunistów nie jest w stanie uwierzyć, że komunizm w Chinach „się nie udał”. Anchee czuje się bardzo samotna w swoich zmaganiach z losem. Pracuje w pięciu miejscach by związać koniec z końcem – nie chce się przyznać rodzicom, że życie po drugiej stronie Oceanu to wcale nie raj. Do tego napotkamy całą czeredę niefajnych „chłopaków”, w tym jednego gwałciciela i niedoszłego mordercę.
Jako emigrantka myślałam często, jak wiele jest w jej przeżyciach moich własnych przeżyć, doświadczenia uniwersalnego: samotności, niezrozumienia, różnic kulturalnych, prób „urządzenia się”.
Pierwsza część książki jest więc całkiem ciekawa. Resztę czytałam z mieszanką zdumienia i konsternacji. Autorka wychodzi w końcu za mąż, ale małżeństwo się rozpada – Anchee obwinia o to brak miłości oraz niefrasobliwość ex-męża. Z małżeństwa rodzi się córka. Metody wychowawcze, jakie stosuje autorka są co najmniej dyskusyjne (sorry, ja bym się takimi nie chwaliła). Nasza matka-tygrysica staje się właścicielką kamienicy i zmusza swoją siedmioletnią (!) córkę do pomocy w remontach. Nie byłoby w tym nic złego, ale dziecko w tym wieku i ołowiane rury? Ciekawe czy dlatego jej córka będzie miała w przyszłości problemy z matematyką. Swoją droga, jej metody remontów to też w jakimś sensie odzwierciedlenie „chińskiej tandety” (może nienajlepsze wyrażenie, ale mnie te opisy bardzo złościły) – bo niczego nie naprawia porządnie.
Ostatnie sto stron książki to wstrętny Harlekin. Oczywiście nasza bohaterka poszukuje miłości, gdyż odpowiedni facet to recepta na wszystkie problemy (nienawidzę, po prostu nienawidzę książek z takim motywem przewodnim). Faceta znajduje. Jest też w tej ostatniej części jakieś totalne odarcie się z intymności. O ile w pierwszej części książki bohaterka ucieka ile sił w nogach z pracy, która polega na pozowaniu nago studentom rysunku, to w ostatniej opis tego, jak podkłada mężowi w szpitalu basen i wyciera tyłek nie jest dla niej problemem. Chociażby przez poszanowanie prywatności męża, ten opis można sobie było darować – zaręczam, książka by niewiele straciła.
Mam mieszane uczucia, bo z jednej strony fascynował mnie opis Chin, i świadectwo przejść całego pokolenia a z drugiej… a z drugiej to sama nie wiem.

Margaret Atwood, Opowieść podręcznej

Nie, to nie jest przereklamowana tandeta. Książka jak książka – rodzaj śmiałej, socjologicznej fantastyki naukowej, mieliśmy taką i w Polsce (Zajdel np).  Problem w tym, że bardzo łatwo tę książkę spłycić i wyciągnąć fałszywe wnioski.

Po pierwsze, świat w książce nie bardzo trzyma się kupy. O ile ogólnoświatowe problemy z płodnością czy odebranie kobietom praw do zarabiania i decydowania o własnym życiu są realistyczne, to to, jak bez sensu nasza bohaterka spędza czas, nie wariując – już nie. Na przykład, główne zajęcie bohaterki, i wielu jej podobnych „podręcznych” to nudzenie się w samotności. No ludzie. Gdyby problem płodności a raczej jej braku, potraktowano w książce serio, to bohaterka np. ćwiczyłaby codziennie mięśnie dołu miednicy i w ogóle utrzymywała swoje ciało w dobrej kondycji, by biblijnie „uczynić je płodnym”. Co więcej, prowadziłaby obserwację płodności by ustalić dni najlepsze na poczęcie dziecka. Albo robiłaby na drutach dziecięce sweterki, szyła kaftaniki czy pieluszki, żeby wczuć się lepiej w swoją misję.

Po drugie, w książce na karę śmierci zasługują zarówno homoseksualiści jak i katolickie zakonnice – ogólnie, wszyscy, którzy nie zgadzają się na życie wg nowych reguł. Nie, wcale nie wyłącznie feministki i wolnomyślicielki.

Po trzecie, świat z książki przypomina raczej świat rządzony prawem Szariatu: kobiety w ekstra skromnych strojach, nie mają praw do niczego poza produkcją dzieci z prawego łoża. Ale w zasadzie to każde religijne oszołomstwo, w tym chrześcijańskie, może się tak właśnie skończyć, i w sumie to chrześcijańskie może być naprawdę straszne. Wyobraźcie sobie świat wg wizji Tomasza Terlikowskiego: brr.

Na mnie ta książka nie wywarła ani dobrego ani złego wrażenia. Czyta się ją dobrze, bo dobry jest język i tłumaczenie. Ale ten dobry język jakoś nie był w stanie przesłonić miejscami nietrzymającego się kupy świata.

Emma Cline, Dziewczyny

Opowieść o dojrzewaniu – emocjonalnym i seksualnym – dziewczynki, napisana wyjątkowo bezpośrednio, jakkolwiek nie pornograficznie.

Kalifornijskie lato. Czternastoletnią Evie wystawia najlepsza przyjaciółka, matka zajmuje się poszukiwaniem miłości a ojciec urządził sobie nowe życie z atrakcyjną młodą żonę.  Dziewczynka czuje się samotna, zagubiona, rozdarta między dzieciństwem a dorosłością.  A przede wszystkim – jest znudzona ciągnącymi się wakacjami.

Przez przypadek poznaje nowych znajomych, którzy mieszkają na farmie i tworzą rodzaj komuny (są lata 60 dwudziestego wieku). Komunie przewodzi Russell, podstarzały hipis, który przygarnia samotne, skrzywdzone, młode dziewczyny.

Jedną z ważniejszych postaci w komunie-sekcie jest Susane. Susane ubiera się w szmateksach i wygrzebuje jedzenie ze śmietnika – Evie – wychowanej w zamożnym domu – wydaje się wolna, szalona i wspaniała. Evie chce być jak najbliżej niej, chce ją poznać, zrozumieć, chce, by stały się przyjaciółkami – ale ma dopiero 14 lat, podczas gry Susane ma 18.

Tamto lato, fascynacja Susane, pierwsze doświadczenia seksualne, a także tajemnica i zbrodnia wpłyną na to kim stanie się Evie.

Mnie w tej książce urzekł opis dojrzewania dziewczynki i narracja pełna niepokoju. Podobała mi się  też dziwna dojrzałość jaka jest w małej Evie, która dobrze wie, że małżeństwo ojca i tak się rozpadnie. To, w jaki sposób Evie traktuje Susane wydało mi się dziwnie znajome: fascynacja kimś starszym, kto staje się prywatnym bóstwem i przewodnikiem po niezrozumiałym świecie dorosłości.

Gregory David Roberts, Shantaram i Cień Góry

Shantaram

Oto Lindsay, bohater, z którym łatwo się utożsamić. Ma jakieś trzydzieści lat, jest wrażliwy, względnie przystojny, i właśnie brawurowo uciekł z nowozelandzkiego więzienia. Z braku innego pomysłu na „co dalej?”, Linday postanawia zacząć życie od nowa w Indiach pod fałszywym nazwiskiem. Co nietypowe, Lindsay  poszukuje także odkupienia – nie usprawiedliwienia – dla swoich przeszłych win.

Bohater trafia do Bombaju. Bombaj to miasto multikulturowe i multinarodowe, stolica Bollywood. Nasz bohater poznaje nowych znajomych i powoli zapuszcza korzenie. Jest otwarty, i może dzięki temu lubią go także Hindusi, nie tylko biali cudzoziemcy. Lindsay nie traktuje Hindusów jak egzotycznych dziwadeł, ale jako przedstawicieli innej kultury, w której rządzą inne prawa i inne obyczaje. I tę kulturę należy poznać i zrozumieć, i wtedy można dyskutować z jej zasadnością. Lindsay pojedzie nawet ze swoim przyjacielem Hindusem do jego rodzinnej wioski, by uczyć dzieci angielskiego i pomagać w pracach polowych.  To tam Lindsay zyska nowe hinduskie imię: Shantaram.

Shantaram zachowuje jednak własną tożsamość, i między innymi to balansowanie pomiędzy przyjęciem innej kultury a zachowaniem tej, w której się wyrosło, jest moim zdaniem dość wyjątkowe. W czasie powrotu z wioski przyjaciela Shantaram traci wszystkie pieniądze i zmuszony jest mieszkać w slumsach, a slumsy – wbrew powszechnemu wyobrażeniu – okazują się zżytą i dobrze zorganizowaną (choć skrajnie biedną) społecznością, w której bohater całkiem nieźle się odnajdzie.

Ostatecznie Shantaram wiąże się z miejscową mafią. „Ojcem chrzestnym” jest Afgańczyk postępujący według kodeksu honorowego (który np. nie pozwala mu zajmować się narkotykami i prostytucją i wymaga, by pomagał rodakom).
Shantaram pije z nim czaj, pali haszysz i prowadzi filozoficzne dyskusje, niektóre fajne i głębokie a inne – szkoda oceniać.

Ta historia nie skończy się jednak szczęśliwie. Mafiozo zginie; zginą przyjaciele; kobieta zdradzi; świat Lindsaya-Shantarama rozpadnie się po raz kolejny, by doprowadzić go do trzymiesięczego haroinowego ciągu, i zmusić, by zmierzył się z przeszłością i teraźniejszością.
To, co czyni książkę wyjątkową to rozważania o winie i karze, pokucie i odkupieniu, o tym co dobre i złe, opisy przyjaźni, która nie zna barier takich jak język i kultura; a także autentyczność Lindsaya i jego przeżyć.

Cień góry

Cień góry, jak wskazuje tytuł, jest cieniem poprzedniej części. Jeśli lubicie kino akcji klasy C i wątki miłosne w rodzaju Mody na Sukces, to prawdopodobnie spodoba się wam ta książka.

Fabuła jest mniej więcej taka: kobieta, w której Shantaram jest zakochany po uszy, daje mu kosza na wszelkie możliwe sposoby (zresztą po tym, co zrobiła mu w poprzedniej części, człowiek rozsądny dawno dałby sobie spokój), i do tego wychodzi za mąż za bogatego biznesmena.

Shantaram topi smutki w związku z inną kobietą. On jej nie kocha, ona go nie kocha – układ idealny. Bohater nie może jednak zapomnieć o swojej „prawdziwej miłości” i zachowuje się jak zakochany siedemnastolatek. Mniej więcej przez pierwszą połowę książki miałam ochotę wziąć tę 900 stronicową powieść i palnąć go przez głupi łeb. Shantaram idealizuje swoją wybrankę do tego stopnia, że praktycznie modli się do tego wyobrażenia.

Shantaram z poprzedniej powieści to po trochu filozof, wrażliwy porządny facet, który w Indiach szukał odkupienia win i nowego początku. Pierwsza część miała też w sobie mrok, przesłanie, wymieszaną mądrość Wschodu i Zachodu. Shantaram z części drugiej to osobliwa karykatura a i fabuła przypomina raczej kiepski serial a bohaterowie wydają się przerysowani i komiksowi. Kiedy przestają być potrzebni, autor eliminuje ich z fabuły wygodnie ich uśmiercając.

Wiem, że jestem nudna, ale ponieważ zwracam na takie rzeczy uwagę, to opis ucieczki z więzienia w Cieniu Góry różni się od tego z Shantarama.

Po prostu, jeśli nie chcecie zepsuć wrażenia, jakie wywarła na was część pierwsza, darujcie sobie Cień Góry.

 

 

 

 

 

 

Michał Witkowski, „Fynf und cwancyś”, recenzja

Przykra sprawa. W powielanym w internecie tekście reklamowym

Michał Witkowski powraca do swoich ulubionych postaci z legendarnego „Lubiewa”. Michaśka i Dianka wyjeżdżają z Polski, by szukać szczęścia w Wiedniu, który zdaje się być spełnieniem marzenia o zachodnioeuropejskim raju. Wstępem do niego jest jednak męski szalet, w którym zarobić najłatwiej.

zawiera się cała treść książki. Z tym, że książka ma ponad dwieście stron a powyższy tekst – jeden akapit. Ech, paradoksy rynku literackiego. Owszem, lubię Witkowskiego, ale ta książka mnie mocno zmęczyła.

Książkę można też streścić tak. Bohaterami są dwaj nieletni chłopcy do wynajęcia. Obaj pochodzą z bloku wschodniego. Jeden wychował się w Koninie, drugi na Bratysławskim blokowisku. Jednego natura obdarzyła wyjątkowo hojnie, drugi jest ślicznym nastolatkiem z ładnym tyłkiem. Chłopcy jadą szukać szczęścia do Wiednia, gdzie się spotykają. Chłopiec z Konina radzi sobie lepiej, nie ze względu na „rozmiary”, ale ze względu na pracowitość, dbałość o wygląd i szacunek do klienta. Chłopiec ze Słowacji głównie objada się deserami lodowymi i bierze długie kąpiele w domach klientów, by potem martwić się, skąd weźmie czyste majtki, niezbędny artefakt w zawodzie, który uprawia. Chłopcy zwiedzają też inne europejskie miasta, na przykład Monachium. Nikt nie zapada na choroby weneryczne, nawet przy siedmiu klientach na noc. Pada parę refleksji o środowisku homoseksualistów … na przykład pewien klient domaga się usług w samochodzie, gdzie z tyłu jest dziecięcy fotelik, a z przodu damskie kosmetyki. Chłopców zachwyca Zachód, w tym to, że prosty kolejarz może mieć własne, ładne mieszkanie i może go być stać na takie luksusy jak ładne ubrania, czekolada czy nowoczesne AGD. Koniec książki. Serio.
Książka jest miejscami dość obleśna. Fantazje starych, znudzonych gejów dotyczą sikania, skarpetek i wełny. Pojawia się także pan, który lubi, gdy ubiera się go w niemowlęce ubranka uszyte na rozmiar dorosłego faceta. Ale że klient nasz pan, chłopcy robią to, czego się od nich oczekuje.

Witkowski traktuje kurewstwo z humorem, ale też je trywializuje. Gdyby książka była bardziej realistyczna, chłopca z Polski wychowałaby … oaza. Nie dlatego, że byłby pobożny, ale dlatego, że w jego rodzinnym Koninie nie istniało w tamtych czasach zbyt wiele alternatyw. Zderzenie mocno konserwatywnego oazowego wychowania (długie spódnice, ręce na kołdrze!) ze światem, gdzie prostytucja jest legalna i normalna mogłoby stanowić kanwę całkiem niezłej głębszej opowieści o konflikcie wartości.
Internetowi krytyce powtarzają jak katarynki „och, nie jest łatwo męskiej dziwce”. Normalnie, odkrycie godne wielkiego pisarza i wnikliwego recenzenta. Och, człowiek ma wiele problemów w takim Wiedniu, znalezienie mieszkania na przykład, gdzie tu zrobić pranie, przespać się. Normalnie niemożliwe, karierę zaczyna się nie w eleganckim klubie, tylko od seksu oralnego z jakimś niedomytym typkiem w dworcowej toalecie i od mieszkania kątem u Januszy alkoholików.
Jedynym chyba aspektem książki, który mi się szczerze podobał jest opis rzeczywistości jaki serwuje Witkowski. Mieszkania z drogimi ekspresami do kawy. Chłopcy z Polski zarabiający na prostytuowaniu się niezłe pieniądze i opowiadający potem o swoich Grażynach i Andżelikach, które zostawili w Polsce i do których wrócą, jak się tylko dorobią. Gej-bogacz i ekscentryk Mario Luigi. Wiedeń nocą, Polacy okradający mieszkania. Rosyjska i czeska mafia. Ajent w knajpie, podstarzała „ciota”. Małe czyste szwajcarskie miasteczka. Zachwyt przybysza ze zgrzebnego byłego bloku komunistycznego obfitością, organizacją i czystością zachodniego świata. Brudne początki kariery, niedomyci, obrzydliwi klienci w brudnych gaciach. Witkowski tego świata nie ocenia, tylko opisuje, z obfitością, z pasją, z zachwytem.

Niestety, poziom „Lubiewa” to to nie jest. Raczej gejowskie porno dla wielbicieli dosłowności, miejscami mocno obleśne. Język też nie powala – a Witkowski do języka ma niezłe ucho i talent. I można by skrócić gdzieś o połowę i nie zmieniłoby to ilości treści. Moim zdaniem trzy na dziesięć.

Książki – mix mini-recenzji

Łukasz Orbitowski, “Inna dusza”

Ta książka to “Orbitowski bez Orbitowskiego”. Napisana została oszczędnym, prostym językiem, i pozbawiona jest odwołań do popkultury, skojarzeń i gry z czytelnikiem. Jest to opowieść o trzech przyjaciołach, z których jeden ma „inną duszę” (i jak się okaże później, także inny mózg) i ich dorastaniu w latach 90. Lata 90 Orbitowski przedstawia bez mitologizacji, bez opisywania ich rzekomego czaru i bez nostalgii. Niczym Max Kolonko, Orbitowski mówi, jak było: opowiada o drogich lodach „Magnum”, wizytach w drogerii w której dezodorant „Fa” i podpaski „Libresse” wydawały się towarami luksusowymi z innego świata, o osiedlu i ulicy, gdzie sąsiedzi ze sobą rozmawiali, i o ojcu alkoholiku. Autor stosuje ciekawy zabieg: nie usiłuje analizować myślenia mordercy, nie miesza pisarstwa z psychologią, za to zwyczajnie je opisuje. Ponoć Orbitowski spędził nieco czasu czytając akta sądowe, i w książce jest coś z beznamiętności akt, realizm policyjnego opisu pozbawionego uczuć, suchego. Prosty realizm w książce uderza, podobnie jak brak jakiejkolwiek oceny moralnej działań bohaterów. Autor pisze też o swoich młodocianych bohaterach używając ich kategorii myślowych, ich pojmowania świata, ich wrażliwości, i to udaje się nader dobrze. Moim zdaniem wiarygodny i dobry jest wątek alkoholowej rodziny jednego z bohaterów, ojca pijaka, współuzależnionej matki i dziecka, które przejmuje rolę rodzica… ale także sprawa aspiracji życiowych, wyjścia z tej rodziny, ze świata bezrobocia i biedy. Tym, co Orbitowski robi inaczej i lepiej niż inni polscy autorzy, jest niewątpliwie zrozumienie dla świata Polski B, C i D, świata, gdzie 20 zł na lepszy obiad to wielki wydatek i gdzie rodziny mają w okolicznych sklepach konta w „zeszytach”. Orbitowski tym światem nie pogardza, jak np. Ziemkiewicz, po prostu go ogląda i się w niego wczuwa, traktuje jak coś normalnego, coś, co po prostu jest, blisko, bardzo, bardzo blisko. W przeciwieństwie do bardziej społecznie zaangażowanych dziennikarzy i pisarzy, Orbitowski nie szuka też dla tego świata usprawiedliwienia. Wbrew temu, co napisano o „Innej duszy”, stwierdzić, że jest to „najlepsza książka Orbitowskiego” mógł tylko ktoś, kto brzydzi się fantastyką (niczym Żakowski lustracją, hehe). Bo najlepszą książką w mojej opinii nadal pozostają „Wigilijne psy”. Ale przeczytać warto.

Swietłana Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa”

Istnieje taka książka noblisty Knuta Hamsuna „Błogosławieństwo ziemi”. Książkę Aleksiejewicz można podsumować jako „przekleństwo ziemi”. Książka jest rewelacyjną, wielogłosową opowieścią o tragedii Czarnobyla, ale nie taką pisaną wg statystyk skażania, ale opowieścią o ludziach, ich losach, chorobach, życiu. Książka ma bardzo specyficzną konstrukcję, bo składa się z wielu dość osobliwie, niechronologicznie poskładanych opowieści. Najpierw ma się wrażenia chaosu, później wszystko zaczyna się układać, nici się plączą i tworzą spójny wzór. Konstrukcja książki przypomina nieco tkanie; pierwsze historie, te najbardziej szokujące, z dosłownymi opisami choroby popromiennej, stanowią główne wątki, a pozostałe historie to nici, które, wplątują się między nie, tworząc osnowę. Tragedia Czarnobyla staje się dla autorki pretekstem do dyskusji nad narodowością i tożsamością Białorusinów, i nad tym, czym był i jest komunizm. Czarnobyl staje się doświadczeniem pokoleniowym, doświadczeniem powszechnym, tak powszechnym jak kołchozy, pomniki Lenina i świat zorganizowany na socjalistyczną modłę. Ale Czarnobyl staje się też przebudzeniem ze snów o potędze, o dobrym życiu, pokojowym atomie i materializmie, który zwycięży brud, bylejakość, chciwość i biedę, oraz pozwoli zbudować spójną świadomość Białorusinów jako narodu, nie w odwołaniu do Rosji i nie w odwołaniu do Polski. Opisy ludzkich tragedii – chorób, chorych dzieci, rodzin, które straciły najbliższych – poprzetykane są opisami zaniedbań władzy: niefrasobliwością, późną ewakuacją czy sprzedażą produktów rolnych ze skażonych terenów. Pojawiają się opisy ludzkiej chciwości, często wyrosłej z biedy: skażony dobytek, zakopany na chybcika w dołach byle jak przysypanych cienką warstwą ziemi, zostaje rozkradziony i rozsprzedany. Książka jest z jednej strony przejmująca i smutna a z drugiej, na skażona ziemi, wśród chorych ludzi następuje dziwne przebudzenie: z wiary w komunizm , z ufności władzy do odrębności i samoświadomości. Najbardziej przejmuje jedna z ostatnich historii, w której bohaterka prowadzi rozmowę z gościem z zagranicy i mówi „zobacz, jak tu u nas pięknie” a gość odpowiada „ale to przecież wszystko skażone”. Ale bohaterka i tak kocha tę ziemię, z jej skażeniem, tak, jak może to czynić tylko ktoś, kto z tej ziemi pochodzi i na niej się urodził.

Swietłana Aleksijewicz „Cynkowi chłopcy”

Książka z kategorii „ciężkie lektury”. Składa się z opowieści żołnierzy, ich żon, matek i dzieci oraz „pracownic cywilnych”, których w jakiś sposób dotknął Afganistan. Żołnierze często jadą tam jako naiwni osiemnastolatkowie, przekonani, że komunizm jest tym, czego bratni naród afgański naprawdę potrzebuje. Wracają – jeśli nie w cynkowych trumnach, których nie da się otworzyć – to połamani psychicznie, ze stresem pourazowym, bez rąk, nóg, pozbawieni wzroku, bez marzeń i nadziei. Książka ma przynajmniej dwie warstwy. Pierwszą stanowi opis ludzkich tragedii, rozliczenie z wojną w Afganistanie, gdzie najpierw słano ludzi, a potem, gdy zmienił się dyskurs polityczny, ganiono ich za to, że walczyli. Druga warstwa to rozliczenie z komunizmem w ogóle, podobnie jak w „Czarnobylskiej modlitwie”, przebudzenie polityczne i społeczne. Ludzie, których wychowały komunistyczne szkoły i teorie marksizmu-leninizmu, zaczynają czytać Sołżenicyna i Szałomowa i nagle to, w co wierzyli w młodości, wszystkie te ideały, gdzieś znikają. Swoją drogą poruszające są opisy afgańskich krajobrazów skontrastowane z prymitywizmem rosyjskich baz: niedożywieniem, jedzeniem konserw jeszcze z drugiej wojny światowej, złym wyposażeniem, falą. Książka jest wołaniem o rozliczenie i sprawiedliwość: „cynkowi chłopcy” zostawili w Afganistanie młodość, złudzenia, zdrowie, a często i życie, a po powrocie do Rosji traktuje ich się jako uczestników niewygodnej wojny, jak śmieci. Co więcej, wielu z nich obserwowało Afgańczyków: normalnych ludzi, którzy walczyli o swoją własną ziemię, i czuło, że robią źle, strzelając do nich, ale rozkaz jest w wojsku rozkazem – a potem za wykonywanie rozkazów w nagrodę dostaje się ludzką pogardę. Moim zdaniem ważna i potrzebna książka. Niekoniecznie do czytania do poduszki.

Marcin Wolski, „Miejsce dla dwojga”

Prawdziwa grafomania, bez kitu. Jeśli lubicie książki, gdzie jednym jedynym elementem względnie na poziomie jest sprawny język, to „Miejsce dla dwojga” zostało stworzone właśnie dla was. Powielanie najgłupszych frazesów, bzdurna historia nietrzymająca się kupy, wybuchy, mafia, ładna panna i nieatrakcyjny bohater z pewną dysfunkcją, który usiłuje dobrać się do jej majtek. Zdaje się, miało być to śmieszne. Swoją drogą, mój absolutnie ulubiony motyw z podobnych książek to bohater podglądający kobietę i stwierdzający, że „miała na sobie stanik nie pierwszej świeżości”. Powiedziałabym, że jako kobieta mam czasem problem, żeby ustalić świeżość stanika po zapachu, a co dopiero po wyglądzie. W sumie bardzo dobra książka – o ile chcemy zwyczajnie wyłączyć mózg na kilka godzin.

Wit Szostak „Sto dni bez słońca”

Ta książka również miała być śmieszna. Ale nie była. Główny bohater, niejaki Lesław Strebroń, naukowiec z powołania, żyje w świecie literatury (kiepskiej), własnych przemyśleń (niezbyt oryginalnych) oraz emocjonalnych uniesień (pretensjonalnych). Srebroń zostaje wysłany na stypendium na nieistniejący mały uniwersytet na brytyjskiej wyspie. Spotyka tam – przez przypadek – człowieka, którego uważa za swojego mistrza. Profesor ów okazuje się jednak mało interesującym dziadkiem (czego bohater oczywiście nie zauważa), który ponad konwersacją na tematy intelektualne preferuje piwo, towarzystwo młodszej kobiety oraz rozmowy o wrastających paznokciach. Pewna feministka z nadwagą wykorzystuje naiwność Srebronia do własnych seksualnych celów. Ogólnie, bohater staje się raczej pośmiewiskiem wśród międzynarodowego towarzystwa na wyspie: uwielbienie patosu, kiepskiego pisarstwa i brak jakiejkolwiek refleksji, oraz traktowanie nauki czołobitnie, jako świętej krowy nie przysparza mu zwolenników. Swoją drogą, ludzie zesłani na wyspę nie stanowią elity intelektualnej Europy, a raczej zbieraninę dziwadeł zainteresowanych bardzo niszowymi tematami („pochód penisa przez dzieje Europy”), ale nasz bohater – jak nietrudno się domyślić – ma na ten temat odmienne zdanie.

Może dlatego, że poznałam paru Srebroniów w realnym życiu, wobec Srebronia z książki czułam przede wszystkim współczucie, oraz – być może – trochę zażenowania. Było mi żal tego, jak bardzo wszyscy się z niego śmieją, jak głupie błędy popełnia, jak bardzo jest niedostosowany. Do tego Srebroń darzy nabożnym szacunkiem polskiego niszowego pisarza, Filipa Włócznika (myślę, że jego prototypem był Andrzej Pilipiuk) i wypisuje sobie jego najbardziej banalne myśli, uznając je za genialne. Chociaż nie istnieje angielskie tłumaczenie dzieł Włócznika, Srebroń dręczy tym autorem swoich angielskojęzycznych studentów – siłą rzeczy studenci za nim nie przepadają.
Książka moim zdaniem jest nieco tragikomiczna, ale nie śmieszna. Stwoszowi wyszła parodia powieści akademickiej z polskim zaściankowym naukowcem-humanistą w roli głównej, naukowcem, który nie rozumie prostego kodu kulturowego, nie tylko dlatego, że pochodzi z kraju nad Wisłą, ale również dlatego, że żyje w swoim świecie, więc zamiast być tylko śmieszny, jest dość żałosny. Tylko że mnie ta parodia zupełnie nie śmieszyła.

Szczepan Twardoch „Drach”

Książka najpierw mnie wciągnęła a potem wydała się czystym efekciarstwem. Historię w zamyśle ma opowiadać ziemia śląska, opowiadać ze swojego wnętrza. Równolegle śledzimy losy kilkunastu postaci, przede wszystkim zaś Nikodema i jego pra-pradziadka Józefa. Nikodem żyje w czasach współczesnych a jego przodek na początku dwudziestego wieku. Nikodem jest sławnym architektem, jego przodek zwykłym górnikiem. Losy obydwu są w pewnym sensie podobne, bo obaj zakochują się w nieodpowiedniej kobiecie i dla obu – choć z różnych przyczyn – kończy się to szpitalem psychiatrycznym. Tę historię można było opowiedzieć o wiele lepiej, jako historię o powtarzalności ludzkich losów, o przywiązaniu do ziemi, o przodkach i potomkach. I historia obroniłaby się bez problemu. Ale nie. Zamiast tego dostajemy manieryczny język („Józef jedzie szosą na rowerze marki Wanderer”), który ma chyba naśladować sposób myślenia pokolenia uzależnionego od zakupów i Starbucksa. I o ile w przypadku Nikodema jest to jak najbardziej usprawiedliwione, to mogę się założyć, że Józef raczej nie przywiązywał do takich spraw wagi. Dostajemy też pseudogłębokie przemyślenia na miarę ćwierćintelektualisty. Szczapana Twardocha stać na więcej.

Lucie Di Angeli-Ilovan, „Żniwo Gniewu”

Zaczynało się dobrze. Zaczynało się ciekawie. Tytuł zapowiadał poważną, dobrą książkę. Dopiero potem, dopiero, kiedy przeczytałam gdzieś w sieci opinię pani Kalicińskiej, że książka „powinna być lekturą w szkole” zrozumiałam, w czym rzecz.

Książka opowiada losy sióstr (dwóch, przyznajmy, niezbyt mądrych kobiet), które wychowały się w małym, kresowym miasteczku. Jedna wychodzi za mąż za polskiego oficera, druga za ideowego żydowskiego komunistę. Oba małżeństwa kończą się tragicznie, choć z różnych względów. Siostry są więc w trakcie wojny skazane tylko na siebie. Jedna z nich dorabia się dwójki dzieci, co dodatkowo komplikuje życie. Historia z książki to historia o przetrwaniu za wszelką cenę, o nadziei, ludzkiej życzliwości i ludzkiej podłości. Do mnie ta historia nie trafiła. Postaci są rysowane bardzo grubą kreską, zwłaszcza te epizodyczne, prawie jak w komiksie. Głównym bohaterkom brakowało głębi, jakiegoś magicznego tchnienia, które z postaci z papieru zrobiłoby postaci z ciała. Książka zawiera kilka przepisów kulinarnych; nie wiem dlaczego, ale ja w tych przepisach nie dostrzegłam niczego specjalnie wyjątkowego. Czytałam w życiu wiele książek o wojnie i okupacji, także z perspektywy kobiet, dzieci, rodzin, mieszkańców gett, i ta po prostu nie trafiła w moją wrażliwość, tak jak trafił w nią „Ciężki piasek” Rybakowa czy „Liście na wietrze” Felicji Konarskiej. Jeśli podobał wam się „Dom nad rozlewiskiem” (mnie nie), to „Żniwo gniewu” będzie wam się również podobać (mnie nie).

Mary Chamberlain “Krawcowa z Dachau”

Kolejna wojenna książka pisana z perspektywy kobiety. Historia jest dość nierealistyczna, ale nie takie się zdarzały w trakcie wojny. Bohaterką jest młoda, ambitna Ada, obdarzona genialnym talentem do szycia. Dziewczyna dzięki rozlicznym zbiegom okoliczności trafia do domu komendanta obozu w Dachau by pracować tam jako krawcowa pani komendantowej. Mnie w książce zastanawiało wiele rzeczy, zwłaszcza po powrocie Ady do Anglii: dlaczego nie poszuka sobie pracy jako krawcowa w jakimś zakładzie krawieckim, dlaczego nie pojedzie do Paryża, skoro zna francuski, dlaczego ufa facetowi, który w oczywisty sposób zaplątany jest w nieczyste interesy, dlaczego nie poszuka sobie „normalnego” narzeczonego – kawalerów z wojenną traumą, szukających żony, która by ich słuchała nie brakuje, dlaczego nie odnowi kontaktu z miłym amerykańskim żołnierzem, który się w niej zakochał? Książkę wyróżnia jednak język i styl. Wrażliwość Ady, jej tęsknoty i ból są pokazane bardzo realistycznie i przekonująco; czasem czytelnik, tak jak i Ada, sam nie wie, czy coś stało się naprawdę czy też wytworzyła to wyobraźnia Ady, karmiona śmiertelnym strachem i głodem, i stęskniona za obecnością drugiego człowieka. Autorka dobrze oddaje realia powojennej Anglii, biedy, zniszczeń i powolnego wracania do normalności. Szkoda tylko, że zakończenie jest takie smutne.

Hanya Yanagihara „Małe życie”

Kategoria: ciężkie lektury. Książka podobała mi się mniej więcej do połowy (do strony 450), bo od połowy zaczęłam tworzyć alternatywne scenariusze. Bohaterami książki są czterej przyjaciele z koledżu, którzy robią karierę w Nowym Jorku. Jest wśród nich artysta, architekt, prawnik i aktor. Chociaż początki są trudne, to każdy z chłopców odnajduje „swoją drogą” do sukcesu i pieniędzy. Pod tym względem książka przypomina trochę „seks w wielkim mieście”. Nie brakuje opisów imprez, światowego życia, loftów, drogich knajp i ciuchów. Problem w tym, że za ten „seks w wielkim mieście” ktoś musi zapłacić. Jeden z bohaterów daje korepetycje małemu Felixowi, synowi biznesmena, i więziony w prywatnych szkołach i drogim domu chłopiec za sukces rodziców płaci nieszczęściem i brakiem przyjaciół. Jeden z bohaterów był w przeszłości molestowany seksualnie, i jego walka o normalność stanowi jeden z głównych tematów książki. Co uderza, jakieś siedemdziesiąt procent postaci w tej książce to homoseksualiści. Każdy niemal bohater, jeśli sam nie jest homoseksualny, to na pewno ma homoseksualnego brata lub ciotkę. Rozumiałabym dwadzieścia procent, nawet czterdzieści w środowisku artystycznym, ale siedemdziesiąt, serio? Zdecydowanie brakuje też normalnych postaci heteroseksualnych kobiet i żon: na ośmiuset stronach pojawiają się cztery czy pięć i wszystkie są słabo zarysowane (dodatek do męża) bądź zupełnie epizodyczne.

O ile skutki molestowania seksualnego (przez katolicki kler, rzecz jasna), geje w Nowym Jorku i kariera młodych japiszonów to tematy, delikatnie mówiąc, mocno wyeksploatowane, to czytając tą książkę nie ma się poczucia wtórności. Autorka poświęca wiele uwagi przyjaźni i lojalności, granicom przyjaźni i granicom odpowiedzialności za drugiego człowieka, a także niepełnosprawności i powolnemu godzeniu się z ograniczeniami ciała, co czyni książkę świeżą. Dużo jest też w książce przemyśleń dotyczących upływającego czasu, wyborów życiowych, matematyki i filozofii. W zewnętrznej warstwie jest to powieść o dojrzewaniu, dorosłości, sile przyjaźni. Z innej perspektywy, książka traktuje o traumach, które są tak silne, że, wbrew zapewnieniom współczesnego świata, iż każdy problem psychiczny da się naprawić, nie można z nimi wygrać, nawet dzięki terapii, lekom i wspierającemu otoczeniu. Książka opowiada też o krzywdzie i o kryzysie zaufania. Bohater, raz oszukany przez kogoś komu ufał i kto twierdził, że go kocha, nie jest w stanie zaufać już nikomu.

Gdzieś w połowie książki (uwaga – spojler!) dwaj bohaterowie – w tym ten molestowany – postanowią przekształcić przyjaźń w „coś więcej”. I tu autorka idzie w tani sentymentalizm. Opisy tego, jak się czule dotykali, całowali, gładzili, nagle sprawiają, że dobra książka staje się Harlekinem. Moim zdaniem o wiele ciekawiej byłoby, gdyby molestowany bohater postanowił spróbować związać się z kobietą. Nawet jeśli sam nie jest tym specjalnie zainteresowany, to nie wierzę, po prostu nie wierzę, że wokół kogoś na jego stanowisku, z dobrymi zarobkami i własnym drogim mieszkaniem w centrum, a w dodatku singla, nie kręcą się jakieś spragnione lepszego życia panie – nawet jeśli są to harpie czy Amerykanki uważające, że męża, tak, jak samochód, należy wciąż wymieniać na lepszy model. Wokół takich facetów niemal zawsze obracają się przyjaciółki i pocieszycielki, sorry. Po pierwsze, taki rozwój wypadków zmienił by dynamikę kontaktów między przyjaciółmi z koledżu, a po drugie, zmusiłby bohatera do zmierzenia się z własnym dzieciństwem, gdy sam zostanie ojcem. Ale nie. Zamiast tego dostajemy homo-czułości, oraz problemy z seksem, gdyż jak wiadomo, seks jest sensem życia (o czym nasz bohater wie aż za dobrze – głównie z powodu bycia seks-zabawką dla innych).

W książce podobał mi się temat niepełnosprawności. Jeden z bohaterów opiekuje się swoim bratem z porażaniem mózgowym. I kocha tego brata – takiego, jakim on jest, czyta mu książki i opowiada o swoim życiu, mimo że brat nie reaguje. Inny bohater po wypadku ma poważne problemy z atakami bólu, i później, także z chodzeniem. Autorka opisuje wstyd, złość i upokorzenie, jakie temu towarzyszą. Bohater wie, że sprawa zmierza to smutnego końca – i to też opisane zostało nader akuratnie.

Podsumowując, książka jest ciężka i trudna, ale też niegłupia. Gdyby nie sentymentalizm byłaby wybitna.

Małgorzata Kalicińska „Powroty nad rozlewiskiem”

Istnieją książki złe, książki źle napisane i książki szkodliwe. Książkę pani Kalicińskiej zalicza się zdecydowanie do tej trzeciej kategorii. Napisana lekko, chociaż pozbawiona normalnego u pani Kalicińskiej humoru, powieść ta po prostu wkurza.
Wszystko w tej książce jest „prawie”. Bohaterowie są prawie przyzwoici, prawie mają życie duchowe i na ogół postępują prawie moralnie. Niestety, prawie czyni różnicę, i ta różnica bywa istotna, i to nie tylko „statystycznie istotna”.

Bohaterka książki, Barbara, wychodzi za mąż niejako z przypadku, za człowieka, którego szanuje, ale go nie kocha (stosunek męża do żony jest zupełnie analogiczny). Małżonkom rodzi się córka, i wtedy znudzona żona ucieka z gachem. Po dwóch latach życia na kocią łapę gach podejmuje bohaterską decyzję i stwierdza, że jednak tęskni do żony i dzieci… Nasza bohaterka wraca więc do mamusi. Mamusia jednak dość szybko umiera i nagle Barbara musi dorosnąć: zająć się gospodarstwem i niepełnosprawną intelektualnie siostrą.

Wiele spraw w tej książce stanowi dla mnie zagadkę. Po pierwsze, dlaczego matka tak niefrasobliwie ucieka sobie z gachem i nie interesuje się kompletnie losami swojego dziecka? Gdy mąż sądownie pozbawia ją opieki, ta, w imię źle pojętej „kulturalności” w ogóle nie dopomina się praw do swojej córki. Co więcej, nie zainteresuje się dziewczynką aż do czasu pogrzebu ex-męża. Po drugie, dlaczego niby wychodziła za mąż wiedząc, że nie tylko nie kocha narzeczonego, ale i kompletnie do niego nie pasuje: pochodzi ze wsi, jest związana ze wsią i nie chce być warszawską „damulką”, a ewidentnie tego oczekuje mąż? Po trzecie, chutliwość i kochliwość głównej bohaterki, która myśli przede wszystkim o sobie a nigdy o innych, albo co gorsza, o konsekwencjach, wydaje się być postawą pochwalaną przez autorkę. Po czwarte, siostra bohaterki, opóźniona w rozwoju , jakkolwiek niepozbawiona pociągu seksualnego Kasia, zostaje wysterylizowana przy okazji aborcji. W książce pojawia się taka scena, gdy Barbara patrzy inną „nienormalną” dziewczynę z dwójką czy trójką dzieci i zastanawia się, jaką ta dziewczyna jest matką… jaką matką byłaby jej siostra. Nosz kurna, podejrzewam, że może i niezbyt mądrą czy zaradną, ale pewnie i tak lepszą od Barbary, która dziecko zostawia opiekunkom i nianiom a potem, za przeproszeniem (proszę mi wybaczyć język niegodny damy, ale to mnie naprawdę uderzyło), idzie w pizdu z kochankiem…

Książka jest mocno sfeminizowana. Normalnych mężczyzn w ogóle niej nie ma, są za to „niebieskie ptaki” (Dawid, pierwszy narzeczony, i Szymon) – przystojni i interesujący, ale niedojrzali, patafiany, debile i alkoholicy (Arnold i mąż jednak z córek Karolaka), nudziarze o wysokich wymaganiach (ex-mąż), geje (brat bohaterki) oraz kategoria pożądana czyli pantoflarze robiący dokładnie to, co sobie Barbara wymyśli (Tomasz).

Książka jest też smutna. Pod zewnętrzną warstwą poukładania, (prawie) rozsądnych wyborów, „kulturalnego” życia zieje pustka. To życie-wydmuszka, bez głębszych celów, bez próby zrozumienia świata, oddzielenia dobra od zła, przyzwoitości od bestialstwa. Wiem, wiem, patrzę przez filtr „wielkiej literatury” na typowe czytadło, ale kurde, dobre czytadło zostawia czytelnika z jakimś przesłaniem albo poczuciem, że w życiu wygrywa przyzwoitość, ciężka praca albo dobre serce. Tutaj wygrywa chyba głównie chuć.

Pani Kalicińska obdarza swoją bohaterkę tęsknotą za duchowością. Ale tęsknota ta realizuje się na osobliwe sposoby. Barbara modli się do swoich rodziców (duchów przodków?) prosząc ich o wstawiennictwo… głównie wtedy, gdy sprawy idą nie po jej myśli, to jest gdy jej egoizm jakoś jednak nie wygrywa. Bohaterka wymyśla sobie też własne obrzędy, „czarowanie” kobiet z rodu, które wydają jej się takie innowacyjne i głębokie, ale kompletnie nie rozumie ani nawet nie usiłuje zrozumieć tych „normalnych”. Przy okazji pogrzebów prowadzi rozważania na temat tego, jak bardzo nie lubi bezosobowych księży, nie mówiących w ogóle o zmarłym, no ale jak ksiądz może mówić coś bardziej osobistego o zmarłym, skoro zmarły był w kościele gościem raczej rzadkim? Barbara nie widzi istoty rytuału przejścia, przeprowadzenia na drugą stronę… nie rozumie wagi małżeństwa, a religię traktuje jak supermarket, i jeszcze na dokładkę ma wymagania co do ilości i jakości.

Są w książce trzy wątki, które mi się podobały. Jeden to pojednanie z umierającym ex-mężem, drugi to wzięcie odpowiedzialności za siostrę. Trzeci to opisy relacji matki z córką (Barbary z jej matką), jakieś takiej wzajemnej czułości i troski. Jest w tym ciepło i serdeczność, i można przez te opisy dostrzec szczegóły i znaczenie wydarzeń i gestów we własnych relacjach i własnym dzieciństwie. Ale reszta? Reszta to raczej strata czasu. Serio.

Dominika Słowik “Atlas. Doppelganger”.

Jak wspominałam wielokrotnie, nie potrafię pisać wstępów. Ponieważ nie chcę zaczynać od streszczania książki, ani od banałów, ani też przeklejać z innych recenzji, zacznę od opinii: moim zdaniem powieść Słowik jest mocno przereklamowana.

Książka składa się z mieszanki wspomnień z „lat dziewięćdziesiątych”, opowieści dziadka-gawędziarza, absurdalnych, niekiedy śmiesznych, i zazwyczaj nieco bezsensownych, oraz z osobnej, jakby wciśniętej na siłę, historii niejakiego Sadowskiego. W sposobie prowadzenia narracji autorka przypominała mi bardzo Kapuścińskiego, który podobnie, pisał dobrym językiem historie o intrygujących początkach, ale pozbawione zakończenia, urwane w najistotniejszym punkcie.

Wielu recenzentów (i wydawca) porównuje prozę Słowik do Brunona Schulza. Może brak mi wrażliwości, może lata przez komputerem zamieniły mnie w literacką troglodytkę, ale do Schulza Dominice Słowik daleko, i nie dlatego, że jest złą pisarką, ale dlatego, że brakuje jej tej specyficznej, nieco poetyckiej wrażliwości na słowa, a także wychowania na klasycznych tekstach (myślę, że często czytelnicy nie zwracają uwagi na to, jak wiele jest w opowiadaniach Schulza języka Starego Testamentu w przekładzie Jakuba Wujka).

„Atlas…” to zdecydowanie NIE realizm magiczny. Jeśli miałabym jakoś nazwać styl Dominiki Słowik, nazwałabym go „realizmem chujowym” lub „realizmem pojebanym”. W książce raził mnie bowiem język, i dziwi mnie, że przepuścił to redaktor (o ile jakiś redaktor w ogóle tę książkę przeczytał). Zawsze uważałam, że przekleństwa mają swoje miejsce w języku. Są historie, których nie da się opowiedzieć bez niecenzuralnych słów, istnieją emocje, na które nie ma innych nazw, są światy, które istnieją tylko w otoczeniu „kurw” i „chujów”. Są tez autorzy, którzy znają tylko język pełen przekleństw i gdyby opowiedzieli swoją historię w jakikolwiek inny sposób, wyszłoby to sztucznie. Ale Dominika Słowik nie używa przekleństw by pokazać autentyczne emocje bohaterów, ani też nie tworzy świata i bohaterów na tyle prymitywnych, by „kurwy” i „chuje” budowały klimat. Autorka pisze ładnym, spójnym, literackim językiem i tylko co jakiś czas rzuca „pojebało” (np. opowiadając o dziadku, że „i tak miał rozjebane serce”) albo podobne słowo, które do reszty opowieści pasuje niczym kwiatek do kożucha, i które razi. Rozmawiając o tym przez telefon z moją Mamą stwierdziłam, że niby można zrobić kupę na środku salonu, tylko po co? I właśnie tak funkcjonują przekleństwa w „Atlasie”: są zupełnie niepotrzebne, rażą i smrodzą niczym nieszczęsna kupa na środku salonu.

Książka to pewnego rodzaju zapiski z dzieciństwa, obrazki z procesu dojrzewania. To, czego brakowało mi zarówno w bohaterce, jak w i w jej najlepszej przyjaciółce Annie, to ta na poły nieuświadomiona, nienazwana dziecięca wrażliwość i tęsknota za pięknem i dobrem. Bohaterki żyją w brzydkim świecie, wychowują się bowiem na osiedlu przy kopalni. Świat ten akceptują i chyba nawet lubią, a jedyną odskocznią od widoku kominów, szkoły i nudnego życia parafii są opowieści dziadka. Swoją drogą, gdyby mnie ośmioletniej ktoś opowiedział historię jak ta, gdzie marynarze łowią ryby używając za przynętę żywego kota z żyłką przewleczoną blisko kręgosłupa, to po pierwsze, powiedziałabym o tym rodzicom, po drugie, nie spotkałabym się z takim dziadkiem nigdy więcej, a po trzecie – nie mogłabym przez jakiś czas spać. Bohaterek nie razi też chamstwo z jakim dziadek traktuje żonę i to, co mówi za jej plecami. I w Annie i w bohaterce tkwi jakiś dziwny prymitywizm, którego nie są w stanie przeskoczyć na tyle, by nazwać tkwiącą w nich tęsknotę i przyznać się do emocji (jedynie w ostatniej scenie zapach pól i widok dymu zdaje się przyzywać Annę). Z kościoła i pierwszej Komunii obie dziewczynki nie rozumieją chyba zupełnie nic. I zresztą, taki jest duch książki, wrażenie, jakie zostaje po przeczytaniu: autorka opisuje świat, którego nie rozumie, i o ile w samym nierozumieniu nie ma niczego złego, to w ogóle nie stara się go zrozumieć, nie wczuwa się w emocje bohaterów, w ich historie, w ból i w dramat wkraczania w kapitalizmo-feudalizm, który staje się udziałem pokolenia rodziców. Do tego, co zauważyło wielu recenzentów, jest w tym pseudo-opisie dużo cynizmu. Jak pokazuje historia Sadowskiego, który z listów i osobistych rzeczy znalezionych na opuszczonym osiedlu usiłuje skonstruować jakąś sieć powiązań między byłymi mieszkańcami, mapę minionej rzeczywistości, i z tej mapy (jak i z map dziadka) nic kompletnie nie wynika, więc Sadowski… poddaje się i wyjeżdża. I myślę, że to jest główne przesłanie książki: z map nie wyczytasz nic, może poza wrażeniem, tęsknotą, nie próbuj zrozumieć, bo i tak nie zrozumiesz, a zresztą, po co – weź i wyjedź.

Książkę reklamowano jako „o zobaczcie! Ktoś napisał (w końcu!) o latach dziewięćdziesiątych! Spodziewajcie się objawienia!”. Tymczasem, dobre powieści rozgrywające się w jakichś „czasach” mają to do siebie, że zawierają przesłanie uniwersalne, dla którego czasy są tylko tłem, zbiorem rekwizytów. W książce Słowik rekwizyty stanowią tak integralną część, że obawiam się, że czytelnik, który urodził się w tym roku, i który książkę przeczyta za dwadzieścia lat, w ogóle jej nie zrozumie. O czasie przemian pisała też Joanna Bator i moim zdaniem, pisała dużo lepiej („Chmurdalia”), starając się uchwycić ducha przemian, ale i stworzyć opowieść o ludzkim losie, o miłości, o posiadaniu dzieci, opuszczaniu gniazda, akceptacji wyborów i inności. Jeśli odrzucić te fałszywe reklamy wydawcy i różnych „Gazet”, i wysokie oczekiwania, to zostanie niegłupia, choć dość specyficzna książka, i rozumiem dlaczego może się podobać. Mnie się podobała dość średnio, jakkolwiek moja opinia może być dość skrzywiona, bo zupełnie inaczej pamiętam moje dzieciństwo i lata dziewięćdziesiąte. Pamiętam, z nich – poza brzydotą i biedą, poza rytuałami typu Pierwszy Listopada, rodzinnymi nasiadówkami, chodzeniem do magla i świątecznym sprzątaniem – moją tęsknotę za pięknem, prawdą i sprawiedliwością, sztukę, wokół której dorastałam, dziedzictwo, którego uczyłam się od rodziców i dziadków, w szkole, w harcerstwie i czytając niezliczone książki. Bohaterki „Atlasu” wydają się oderwane: od historii, od przeszłości, od narodowych traum (sorry, takie są w każdej polskiej rodzinie, i bez nich się nie da), i to czyni książkę dość sztuczną. Opowieści dziwnej treści, jakimi karmi dziadek bohaterkę i Annę mógłby snuć chyba każdy dziadek w każdym kraju świata – nie ma w nich ani opowieści partyzanckich, ani opowieści o tym „jak to przed wojną wszystko było porządne”, ani niczego w tym stylu, tak, jakby świat zaczął się gdzieś za Komuny, gdy powstawały fabryki, kopalnie i bloki, i nie istniało żadne PRZEDTEM.

Ale żeby nie było że tylko narzekam, zróbmy podsumowanie, wypisując pozytywne i negatywne aspekty książki.

Na plus:

+ język i styl (wyjąwszy przekleństwa)

+ obserwacje rzeczywistości (na przykład: styl ubierania chłopców w latach dziewięćdziesiątych w ogromne puchowe kurtki…, dzieci idące w rocznicę pierwszej Komunii do kościoła w przymałych ubrankach z poprzedniego roku i wiele podobnych)

+ zakończenie

+ motyw map, które Anna usiłuje kopiować, i jak widzi bohaterka, czasem nakłada dwie na siebie – ciekawy i nietypowy wymiar symboliczny

+ rozdwojenie postaci dziadka

Na minus:

– przekleństwa i bulwarowe słowa pojawiające się bez powodu

– jednocześnie osadzenie książki w latach dziewięćdziesiątych i kompletne oderwanie od historii i szerszego kontekstu (życia politycznego, przemian społecznych)

– cynizm

– urwane opowieści dziadka

– reklama na wyrost

Aleksandra Zielińska, “Przypadek Alicji”

Nie mam pojęcia, czy książkę można „odczytać na wiele sposobów”. Książka na pewno porusza parę dość konfliktogennych tematów, więc czytelnik widzi w niej to, co chce widzieć. Na przykład Kinga Dunin z „Krytyki Politycznej” zobaczyła moralitet o braku dostępu do aborcji i niedostatecznej edukacji seksualnej. No, ale tak, jak Tomasz Terlikowski wszędzie dostrzega cywilizację śmierci, panie Kinga, Kazimiera i Magdalena literaturę, sztukę i politykę odczytują przez klucz uciśnienia kobiet. Ja natomiast w mojej recenzji postaram się zobaczyć w książce po prostu… opowieść.

Fabuła nie jest jakaś specjalnie oryginalna: bohaterka, studentka farmacji zachodzi w ciążę, i to nie z chłopakiem, z którym się związała, a z nieznajomym, i to w okolicznościach tak romantycznych, jak stan upojenia alkoholowego i toaleta klubu. Po wydarzeniach długiej i brzemiennej w skutki nocy Alicja budzi się na trawniku, i nic już nie wydaje się takie samo.

Moim zdaniem książka nie opowiada wcale o „ograniczonym dostępie do aborcji w Polsce”. Alicja bez problemu znajduje lekarza gotowego uratować ją od problemu, i na dodatek, lekarz jakoś nie wspomina o zapłacie. Farmakologiczna abocja się jednak nie udaje, i Alicja decyduje się nie próbować drugi raz.

Portret Alicji, jej emocji, jej rozdarcia i bólu wyszedł autorce bardzo wiarygodnie. Autorka skupia się na emocjonalnej stronie kobiety, na tym, co przechodzi dziewczyna, która nagle zachodzi w ciążę i świat wali się od podstaw. Na dodatek, dziecko jest niechciane, nie wiadomo czyje, i twardo trzyma się życia wysysając je z matki.

Od czasu zajścia w ciążę w życiu Alicji zdarzają się same osobliwe przypadki. Pojawiają się szczury albinosy, dziwne króliki i koty. Wyraźne są nawiązania do „Alicji w krainie czarów” (doktor-aborcjonista jako Klucznik, serwujący herbatkę na stole przykrytym koronkowym obrusem), ale ta dziecinna opowieść dość szybko zaczyna przypominać raczej horror niż bajkę.

Do tego, jakoś trudno ustrzec się przed skojarzeniami z „Ubikiem” Dicka, chociaż w tym przypadku nawiązanie jest o wiele bardziej subtelne. W pewnym fragmencie ksiązki Alicja obcina włosy. Ani współlokatorka ani chłopak nie dostrzegają zmiany, twierdząc, że przecież zawsze goliła się maszynką na chłopaka. Włosy jak włosy, ale Alicję zaczyna dręczyć pytanie, czy świat zawsze TAKI był, czy też dopiero STAŁ się TAKI po tamtej zimowej nocy?

Kinga Dunin w swojej recenzji pomija to, jak bardzo matriarchalna jest rodzina Alicji. Matka rządzi w wiejskim domu twardą ręką, a milczący ojciec zostaje oddelegowany do mało interesujących zajęć: chodzenia do pracy, karmienia kotów szczurami z pułapek i zarzynania kur na rosół. Kontrolująca matka pragnie – jak w wielu polskich rodzinach – by wszystko WYGLĄDAŁO porządnie, co Alicję doprowadza do jeszcze większego rozstroju.

Ktoś napisał, że „Przypadek Alicji” to książka o dojrzewaniu. Ale Alicja w książce nie dojrzewa. Uważam, że to raczej książka o kontroli i jej utracie. W momencie zajścia w ciążę Alicja nie ma wpływu na nic: ani na skuteczność zabiegu doktora Skrobigara, który sam nazywa gabinet „rzeźnią”, ani na zdrowie (w szpitalu „życzliwa” pielęgniarka opowie Alicji o tym, jak usuwała swoje nienarodzone dzieci, ze szczegółami i bez żadnej wrażliwości), ani na postępowanie matki i chłopaka. Alicja jeszcze na początku książki próbuje kontrolować świat przez autoagresję: rozdrapuje płatek ucha do krwi, bije się w brzuch, pali i pije, ale świat nie zamierza oddać jej kontroli nad życiem. Na końcu okazuje się, że światem i tak rządzi szalony narkotykowy diler i jego armia wytresowanych szczurów.
W książce pojawiają się (w dużych ilościach) koty i szczury; niektóre mówią ludzkim głosem. Alicja nienawidzi i jednych, i drugich. Niewykluczone, że miał to być obraz wewnętrznego konfliktu: antagonizm między łowcą a ofiarą, między kontrolą a byciem kontrolowanym, i między wyrażaniem silnych emocji targających bohaterką, a ich trzymaniem na wodzy, jak oczekiwano od niej w domu. Alicja zupełnie nie radzi sobie z tym rozdarciem. Z połączenia kota i szczuta rodzi się krwiożerczy królik, który zawiedzie w końcu Alicję do jej własnej, prychotropowej „krainy czarów”.
Książka zręcznie miesza fantastykę z szaleństwem, rzeczywistość z nierzeczywistością, to, co znane i zrozumiałe (ulice Krakowa, dresiarską dzielnicę), z tym co nadnaturalne, przechodząc z jednego do drugiego zupełnie niezauważalnie, stopniując makabryczność, brzydotę i okrucieństwo świata.

Mnie tam się książka podobała… ale nie jest to ani książka o aborcji, ani o dojrzewaniu. Autorce dobrze wyszedł swojski polski Dick, i na dodatek z wiarygodną, kobiecą bohaterką, skrzyżowanie „Wyznań łgarza” i „Ubika”. Udał się też Zielińskiej portret polskiej rodziny, z samowładną matką, nieobecnym ojcem i dziećmi dostającymi w spadku problemy psychologiczne, niezdolnymi wyrażać emocji inaczej niż przez krzywdzenie innych.

Wykopaliska

Nie mam pomysłu na tytuł więc będzie bez tytułu.

***

Motto:

W czas zmartwychwstania Boża moc

     Trafi na opór nagłych zdarzeń.

Nie wszystko stanie się w tę noc

     Według niebieskich wyobrażeń.

(Bolesław Leśmian, W czas Zmartwychwstania)

Brakuje nam mądrości,
Kochamy się w mądrościach.

(Jacek Kaczmarski, Z XVI wiecznym portretem trumiennym rozmowa)

Krzyż ma dwie belki, poprzeczną i podłużną. Ta podłużna belka, belka wertykalna to belka Bożej woli, ciągnącej do nieba, ku górze. Ta druga belka to belka ludzkiej woli, woli, która przeciwstawia się woli Boga. Patrzę na te belki, zahipnotyzowana, wciągnięta, scalona z nimi w jedną, drewnianą całość, w tę szczególną noc, gdy życie miesza się ze śmiercią.

Zebraliśmy się tutaj, w dużej uniwersyteckiej sali, by odprawiać święte misteria, my, Żydzi różnych religii, my, przybysze z różnych światów. Czy Krzyż, stojący na środku, krzyż-symbol, dwie proste belki, dotykalna fizyczność drewna. Nie znam wielkich ani pięknych słów, nie wiem, czy są w ogóle odpowiednie słowa. My, Żydzi, celebrujemy śmierć pra-archaicznego Żyda, zjednoczeni symbolem śmierci i męki. Przewodnik zgromadzenia, kapłan w ptasim ornacie, wysoki i wzniosły, prowadzi nas przez tajemnicę bólu i odkupienia, połamany głos drży.

Głód Wielkiego Piątku to wcale nie głód wynikający z obowiązkowego postu. Post postem, ale ten głód to głód relacji. To pragnienie, by chociaż w tę szczególną noc coś czuć, żeby coś poruszyło się w sercu. Żeby w tę jedną noc odkupienie miało świętą moc, którą rozumie serce. Czy zbawieni zostaniemy po prostu przez wiarę? Przez te przejścia Wielkiego Tygodnia, przez głód wielkiego piątku i przydługą ceremonię wielkiego czwartku?

Ustawiam się w kolejce, w ciszy. Podchodzę i dotykam w końcu drewnianego Krzyża. Ręka natrafia na zimne, głuche drewno, stawiają opór zakrzepłe roślinne soki. Krzyż jest pusty, prosty, dwie belki, pozioma i pionowa, wzniosły, i obojętny. Dokąd, dokąd odszedł stąd Chrystus, ciemnowłosy Bóg-człowiek o chuderlawym ciele wymęczonym postem i torturami? Czy śpi w grocie, zawinięty w całun jak w śpiwór, daleki, niezdolny sam się zbawić, czeka, aż przyjdzie ktoś potężniejszy od Niego, i powie „wstań”? A może gdzieś przy samym jądrze rzeczywistości prowadzi samotną, straszną walkę z siłami, o których istnieniu nie mamy pojęcia, bo są to siły zdolne tworzyć i niszczyć wszechświaty? Dokąd odszedł Chrystus w tę szczególną noc, gdy wszystko się spełniło, i proroctwa, i najgorsze wizje, i to, co nieuchronne. Dokąd poszedł pra-archaiczny Żyd, niezdolny odczuwać bólu, już poza rozpaczą i lękiem, i poza wszystkim tym, co ludzkie i zrozumiałe. I czy powróci, i jak, i kiedy, i po co, i czy podoła, czy wygra. A może Jego walka nie skończy się nigdy, a może wielka sobota wciąż trwa, a samotny, zmęczony Chrystus cały czas próbuje zmartwychwstać, gdzieś w ciemności, za wielki jest grzech, za wielka wina, by jakiekolwiek „wstań” wyrwało go snu?

List do WO, którego nie opublikowało WO

Napisałam, to co ma się marnować. Może nie w takim duchu, jak inni? A może tylko listy wymyślane przez redakcję są godne publikacji? Może wmianka o odmawianiu różańca jest nieakceptowalna w pewnych środowiskach, chyba, że to różaniec buddyjski?

List emigrantki

Nie wyjechałam dlatego, że musiałam. Nie wyjechałam też dlatego, że chciałam. Wyjechałam, ponieważ tak ułożyło mi się życie i niesiona falą, wypalona po pięciu latach studiów, nie znalazłam w sobie siły, by wymyślić jakąś inną przyszłość. I zresztą, ta emigracyjna wydawała się szansą.

Na lotnisku w Monachium, schodząc po trapie do lodowatego Boeinga 777 należącego do united airlines, zrozumiałam, że moje życie już się zmieniło i że zmieni się jeszcze bardziej i że będę testowana na wiele sposobów. Wydawało mi się, że mam dwadzieścia cztery lata i niczym papier toaletowy, rozwinęłam się na pełną długość i nie mogę rozwinąć się ani trochę bardziej. Emigracja miała mi udowodnić, że nie, nie miałam racji.

Oczywiście, że się bałam. Ale nie, nie bałam się, czy sobie poradzę. Bałam się przede wszystkim latania. Amerykański pan biolog, który siedział przy mnie w samolocie i w trakcie najgorszych turbulencji, gdy ja odmawiałam kolejne różańce, spokojnie poprawiał artykuł, spojrzał w końcu na mnie i stwierdził „ale czego ty się boisz? Jesteśmy tu tak samo bezpiecznie jak w hotelu”. Wtedy zdałam sobie sprawę, że brak lęku przed lataniem jest jeszcze jedną cechą, którą muszę wypracować, by zostać zaliczona do „kasty naukowców”.

Od przedszkola uczyłam się angielskiego, chociaż do języków mam zero talentu, i nieraz wykłócałam się i tupałam nogami, że to głupie i niepotrzebne, Rodzice powtarzali z uporem, że przyda mi się to w przyszłości. Chociaż swoje przepłakałam nad chaotycznymi książkami do angielskiego, dziś jestem Rodzicom bardzo wdzięczna.

Moi – bardzo konserwatywni – Rodzice wychowali mnie zresztą dość międzynarodowo. Nie w znaczeniu kosmopolityzmu; w domu nauczono mnie zwykłej kindersztuby i podstawowych zasad etycznych. W dziedzictwie dostałam również prostą życiową zaradność. Szkoła, książki które czytałam, przewijający się przez dom obcokrajowcy, studia i konferencje pomogły mi zdobyć jakieś tam wyobrażenie o różnorodności i niezwykłości świata, i niczemu się nie dziwić. Dzięki temu, gdziekolwiek bym się nie znalazła, dam sobie radę. Dlatego się nie bałam.

Tak w ogóle, to wyjechałam na doktorat. Miałam zostać w USA cztery lata, ale plany trafił szlag i jestem tu szósty rok. W miejscu, gdzie mieszkam, jest jedynie garstka Polaków i poza starą gwardią, ludźmi w wieku moich Rodziców, którzy w USA przeżyli dużą część dorosłego życia, nie trzymam się z nimi (ani większość z nich ze mną).

Jeszcze na erasmusie we Włoszech nauczyłam się, że ludzie są albo podobni do nas, albo nie, i nie zależy to od języka i kraju pochodzenia. Nie szukam w ludziach różnorodności, inności, ale szukam podobieństw pomimo różnic, czegoś, co jest doświadczeniem uniwersalnym, ogólnoludzkim, i przez co przychodzi bliskość. Co prawda wielu studentów międzynarodowych integruje się we własnym gronie, ale do nich też nie było mi nigdy szczególnie blisko. I chociaż moi najlepsi znajomi to Japonka i Hindus, najbliżej mi do Amerykanów. Może dlatego, że nie starałam się specjalnie „być jak oni”, ale też nie starałam się podkreślać pochodzenia na każdym kroju (jak robią Hindusi i Arabowie), i że w teście Gallupa wyszło mi, że jedną z moich ważniejszych predyspozycji jest „przystosowawczość”?

Z językiem wiążą się emocje a także sposób ich wyrażania. Przymus mówienia po angielsku otworzył jakąś klapkę w mojej głowie i to, o czym nie byłam w stanie opowiadać po polsku, z łatwością przychodziło po angielsku. Tak jakby jakaś tam część mnie nigdy nie pasowała do Polski; a może tylko mi się wydaje, bo studia spędziłam mieszkając cały czas w rodzinnym domu i niezależnie, gdzie bym się nie wyprowadziła, konsekwencje byłyby podobne?

Wyjazd nie nauczył mnie samodzielności, bo samodzielna byłam już jako nastolatka. Wyjazd nauczył mnie brania odpowiedzialności za własny los, i to bez specjalnego wsparcia z zewnątrz. Wyjazd nauczył mnie, że dom jest to miejsce, gdzie nie da się dolecieć żadnym samolotem i że dom trzeba po prostu budować tam, gdzie się aktualnie jest, ze skrawków, które się aktualnie posiada. Wyjazd otworzył mi oczy na to, do czego jestem zdolna, i to nie w sensie naukowym. To na emigracji zrobiłam prawo jazdy (w Polsce nie przeszłabym badań lekarskich). To na emigracji schudłam i zaczęłam biegać. To na emigracji zrobiłam trochę rzeczy szalonych i trochę takich, których po prostu nie odważyłabym się zrobić w Polsce.

Czasem tęsknię do krajobrazów. Na studiach dojeżdżałam pociągiem podmiejskim i te widoki z okna: osierocone, jesienne pola ze snującą się mgłą często mnie dręczą. Tęsknię do zapachów w Beskidzie Sądeckim i do tej europejskiej solidności, gdzie dom buduje się tak, by służył pokoleniom, a nie tak, jak Amerykanie – z najtańszych materiałów o trwałości dykty.

Tęsknię za rodziną i za znajomymi. Z przyjaciół zostali mi najwierniejsi z wiernych, ci, którym naprawdę zależało i może to i dobrze.

Chyba nigdy nie myślę o sobie jako o „emigrantce”. Emigracja ma w sobie coś ostatecznego. Przecież ludzie, którzy emigrowali w czasie komunizmu uciekali i nie mogli już wrócić. Myślę o sobie, jako o kimś, kto na pewien czas osiadł w USA. Czasem doskwiera mi to, że polskie państwo dało mi zupełnie przyzwoitą darmową edukację, NFZ płacił przez dobre parę lat za moje (wyjątkowo drogie) leczenie, a ja po prostu wzięłam i wyjechałam. Głupio mi, że nie mogę póki co odpracować tego długu.

Czy wrócę? Nie wiem, i nie wiem – dokąd. Martwię się bardzo o Babcie i o Rodzicó, bo z roku na rok stają się starsi.